Tylko wy wiecie, co powinnam zrobić...
Była noc. Nie taka, która przytula się do ręki. Raczej dzika i niebezpieczna. Potrzebowała oswojenia. Tym razem nadeszła ze swoją przyjaciółką Śmiercią.
Ola, studentka matematyki, była w 39. tygodniu ciąży. Spędzała tę noc na izbie przyjęć, ponieważ zaczęły się regularne skurcze. Na powitanie świata i soboty w jej brzuchu czekał maleńki Grześ. Imię po dziadku, oznacza czujny. To ważny wybór, bo na ziemską chwilę, ale w pewnym sensie na wieczność.
Mama Oli siedziała obok, jakaś inna niż zawsze. Spokojna, ale w taki nienaturalny sposób. Bała się. Mąż Marcin był lepiej przygotowany. Liczył minuty, przytulał i wyraźnie czekał na panią z hospicjum. Skuteczniej chował strach.
Koordynatorka przyjechała przed czasem, przytuliła oboje i powiedziała magiczne słowa: damy radę.
Kilka godzin później wszystko zaczęło toczyć się szybciej. Grześ nie spieszył na ten śmiertelny świat. Mama Ola, zmęczona, zapłakana, zdezorientowana, pozwala prowadzić się położnej – empatycznej, rozumiejącej, że jakaś część jej nie chce urodzić dziecka, nie potrafi go oddać.
Rodząc, głośno płakała. Mąż po prostu był – bliski, z miłością, pełen uwięzionych łez i bezgranicznej miłości do żony oraz lęku o nią, o synka.
Tuż przed pojawieniem się bobasa pani z hospicjum przyprowadziła mamę Oli, która za chwilę i na chwilę miała stać się babcią. Zanim to zrobiła, tłumaczyła, co się wydarzy, jaki jest plan, dlaczego i kiedy zrobią pamiątkowe zdjęcia.
Babcia Krysia przerwała jej szeptem. Poprosiła, żeby nic jej nie wyjaśniać, bo jest "skołowana". – Wie pani – dodała – mnie pierwszy raz w życiu umiera wnuczek, to pani wie, co mam robić.
Grześ urodził się o 07:07. Anielska godzina – powiedziała babcia.
Maluszek zaskoczył wszystkich swoją wolą życia. Rozejrzał się wokół wielkimi i jakby zdziwionymi oczyma. Jego liczne wady nikogo nie przestraszyły. Dla swojej rodziny był idealny, piękny, ich własny, ukochany.
Przeżyli razem trzy niezwykłe godziny. Pod opieką hospicjum. Zdążyli wytulić, zapamiętać, pokochać na zawsze, tutaj i Tam.
Kiedy maluszkowi zaczęła spadać saturacja, cała rodzina była spokojna. Nikt nie próbował zawrócić Grzesia z drogi, którą musiał pójść. Oddali go w dobre ręce. Umarł kochany, pożegnany, chciany. Mieli wrażenie, że po prostu zasnął. Spokojnie, bez bólu, bezpieczny w ich ramionach.
Wszyscy dali radę. Tak jak obiecała pani z hospicjum, chociaż wtedy nie byli pewni, czy wie co mówi. Wiedziała.
Mama Ola napisała dla Grzesia przepiękny wiersz.
Biega mój Grześ,
po kałużach łez,
boso,
nie wie, że są słone,
nie chce mamy, która zrozpaczona tuła się po świecie i krzyczy na Boga.
W wieczności nie liczy się czas.
Tylko Miłość.
Grzesiu, zaceruję serce i zaraz Cię znajdę.
Kocham Cię.
Mama.
Po roku przyszli do naszej fundacji, do hospicjum. Z tortem i prezentami dla Gajuszątek. Zrzuciła się cała rodzina.
Kiedy po takiej – najciemniejszej – nocy rodzina dziękuje, to znaczy, że wszyscy daliśmy radę. Ze zdziwieniem, że to możliwe, dumą, że znów się udało, choć było ekstremalnie trudno.